letters-1834501_1920

Andrzej Dorożyński, autor książki „Jaja jak berety”. Fragment: „Było brydżystów wielu…”

Andrzej Dorożyński 

w fascynujący, pełen detali sposób przedstawia historie nastolatków z liceum w Szczecinku w latach 80. w swojej książce „Jaja jak berety” Nie brakuje wspomnień brydżowych. Zapraszamy do obejrzenia zdjęć oraz zapoznania się z fragmentem książki: 

https://www.instagram.com/andrzejdorozynski/

BYŁO  BRYDŻYSTÓW  WIELU…

Z upływem czasu dzikość Dzikusa przeobrażała się w swoisty pęd do realnego wykorzystania jego niebywałych zdolności analitycznych, ale równocześnie przy tym zachowując nadprzyrodzone tendencje do negacji prawie że wszystkiego, co było dotychczas przyjęte przez otaczający go świat jako dogmaty i aksjomaty. Będąc już licealistą, ta jego dzikość wtapiała się w rozległy pejzaż osoboczłowieczeństwa w przeróżnych aspektach jego odmieniactwa zarówno naturalnego, niejako przyrodzonego, jak i odmieniactwa przemyślanego, w istocie syntetycznego, przez co w rzeczy samej quasi odmieniactwa. Tym ostatnim charakteryzowali się zazwyczaj nieco zakompleksieni uczniowie, nieodnajdujący w samym sobie wystarczających cech odmieniactwa naturalnego. W latach licealnych Dzikus swoje zdolności analityczne niepomiernie zaczął rozwijać, ale też i zupełnie inne namiętności zaczęły go ponosić. Odbijało się to na jego bliższym i dalszym otoczeniu, a w szczególności na mającym go jeszcze z czasów podstawówki w swojej mapeciarni Mapeciku. I tak razu pewnego na dopiero co zaczynającą się lekcję języka niemieckiego do klasy II F wszedł kolega z mat-fizu,  Robert Podwodniak.

– Panie profesorze miałem zawołać kolegę  Nastachowskiego do szkolnego sekretariatu.

Profesor Cajmer, (chociaż w istocie tak się nazywał i taką należało stosował spolszczoną pisownię jego nazwiska, to młodzież, zwłaszcza ta z klas niemieckojęzycznych, pisała najczęściej Zeimehr należycie podkreślając tym samym jego profesję w tej szkole) spojrzał nieufnie na Robercika. Nieufność Cajmera była jak najbardziej uzasadniona, zwłaszcza po tym jak nie wiedzieć, w jaki to sposób jego duma, jego czerwony Volkswagen garbus nabrał wielgachnych białych plam tak, iż wyglądał jak olbrzymia biedronka. I mało tego, bo oto znalazł się w niewyjaśniony sposób dokładnie pomiędzy dwoma parkowymi drzewami tak ściśle, iż wymagało to niemałego zachodu wielu osób, aby go stamtąd wydobyć. No więc, spojrzawszy nieufnie w Podwodniakowe oblicze, zapaliła się w jego głowie lampka lambda, prawie, że taka sama, co w jego legendarnym garbusiku z reguły zwiastuje poważną awarię. Ale, że ciężko mu było sobie to wyobrazić, a już wyobraziwszy to sobie to w sposób rzeczowy, należycie to uzasadnić, iż uczeń z klasy równoległej ważyłby się ot tak, dla czystej draki, wtargnąć do jego gabinetu i przerwać dopiero, co rozpoczynające się zajęcia lekcyjne. W ten to przecież sposób, tylko dla kawału, zadenuncjowałby ewentualnego współżartownisia. Czy ważył by się to uczynić, mając świadomość ewentualnie na niego ściągniętych tym nierozważnym czynem bardzo dolegliwych sankcji? No i wreszcie i może i najważniejsze, i kto wie czy to, to właśnie nie zaważyło ostatecznie na decyzji Cajmera:

– Na-sta-chow-sky! Co żeś ty tym razem zmalował? Czy aby przypadkiem cała twoja klasa nie będzie musiała teraz, w twojej intencji odmawiać zdrowasiek?

– Ja? Ja panie profesorze, ja nic. Nic takiego nie zrobiłem. W każdym razie nic takiego sobie nie przypominam.

– No to już zapewne dyrekcja chętnie ci pamięć przywróci. No już! Pospiesz się. Nie będzie przecież nikt na ciebie za długo czekać.

W głowie tak germanisty jak i Faziego urodziła się jeszcze jedna teoria. Ta właśnie trzecia możliwość. Może najgorsza, że coś się stało. Może nie tu, w szkole, ale tam, w domu Janusza. Tak, więc teraz już całkiem na poważnie Fazi pozbierał swoje klamotki, spakował je w szmaciany, zgniło-zielony worek po masce przeciwgazowej, służący mu jako tornister. Powędrował w stronę drzwi nieco tak jakby spiesznawo- ale niezbyt pospiesznie  w stronę oczekującego tam już na niego Roberta.

Wyszli. Wyszli w milczeniu. Milcząc, milcząco też zamknęli, za swoim sali opuszczeniem, drzwi. Wciąż milcząc doszli końcówką korytarza, bowiem sala germanistów była ostatnim pomieszczeniem przed klatką schodową. Szli jeden za drugim. Szli Janusz za Robertem. Gdy doszli do schodów wciąż milcząc, prowadzący tą ich dwuosobową zbiorowość Robert wcale nie zaczął schodzić nimi w dół, w stronę parteru, gdzie znajdował się sekretariat, lecz postawił swoją prawą nogę, a tak dokładniej to stopę tej nogi na pierwszy stopniu schodów prowadzących do góry.  Mało tego, oto jego druga noga, tym razem lewa, postąpiła za tą pierwszą, kładąc z kolei swoją stopę na stopniu kolejnym, na razie drugim prowadzącym w górę.

– Robert, gdzie idziesz?

– Chodź – Podwodniak rzucił krótki komunikat przez swoje prawe ramię.

– Ale tam nic nie ma…

Tym razem Robert już nic nie odpowiedział tylko kontynuował swoją wspinaczkę po schodach w górę, ignorując uwagi Mapeta. W istocie wchodzili na poziom, na którym znajdował się już tylko strych, zapewne jak zwykle szczelnie zamknięty na dwie kłódki. Jeszcze na pół piętrze Janusz pomyślał, że może to jakiś żart Roberta. Jeszcze zdążył pomyśleć, że jak Cajmer się o tym dowie, to zapewne wstąpi w niego prawdziwy Zeimehr. I dalej będzie bez znieczulenia. A on, Fazi,  przecież z tego całego niemieckiego to do perfekcji opanował tylko to jedno zdanie: „Ich bin heute nicht vorbereitet”. Zdanie to pozwalało, co prawda tylko raz na semestr, wydostać się spod nieco kłopotliwej sytuacji składania zeznań na stojąco w klasie wobec koleżeństwa w języku najeźdźców.  Tak sobie rozmyślając dotarł Fazi do, jak się właśnie okazało, celu ich wspólnej wędrówki. Dostali się na samą górę. Dotarli pod zamknięte kraty, strzegące dostępu na strych. Tam na wypłaszczeniu po klatce schodowej do samych krat prowadził króciutki korytarzyk, gdzie na przyniesionej, nie wiadomo skąd belce siedzieli już Onufry z Kapiszonem. Z szerokim, prawdziwie szczerym uśmiechem przybyłych kolegów przywitał Onek:

– No, witam, witam. Witam na dywaniku u dyrektora.

– Dzikus? Ale przecież… nie ma ciebie dzisiaj w budzie!

– A jestem? Przecież, że mnie nie ma.

– To, co tutaj robisz?

–  Nie marnuję czasu na dyrdymały. Właśnie kończę opracowywanie własnego, autorskiego systemu gry w brydża.

– Co?!?

– Przecież wiesz, tyle razy już ci o tym opowiadałem. I teraz system ten, który nazwałem wielki smok, choć raczej Wielki Smok – wielkimi literami pisany, potrzebuje przebrnąć przez fazę ćwiczeniowo-eksperymentalną. Potrzebuje wielkiej ilości doświadczeń indywidualnych przeprowadzonych na jak najszerszej próbie rozproszonego rozdania. Za każdym razem rozdając karty otrzymujemy pulę wariancji niepowtarzalnych, bądź o wielce ograniczonej powtarzalności. Tylko dzięki mozolnej pracy eksperymentatorów uda się w miarę sprawdzić faktyczną wartość praktyczną teorii opracowanego przeze mnie systemu licytacji pod roboczą nazwą: „Wielki Smok”. I ty, Mapecik, zostałeś właśnie poproszony wraz  z kolegą Kapiszonem z pierwszej be do wąskiego grona  ekspertów laboratoryjnych. Ekspertów do testowania mojego genialnego, jak zawsze zresztą, pomysłu gry na Wielkiego Smoka rzeczywistego oraz smoków rzekomych, penetrujących siłę ręki przeciwników, co ma w zamyśle docelowo obezwładnić przeciwnika wymuszając na nim fałszywy vist, bazujący na smokach rzekomych, bowiem Wielki Smok powinien stać się ostatecznie nie do wytropienia przy standardowym zestawie konwencji licytacyjnych stosowanych przez  przeciwny duet.  Tok licytacji ma się tak toczyć, aby mieć swoje, co najmniej dwa oblicza. Będą to oblicza jawne i utajnione. I tak dajmy na to, że w toku licytacji przeciwnik mój, znaczy nasz, czyli mój i Roberta, nabierze przekonania o potencjalnie silnym wiście spod ręki współpartnera rozgrywającego, przed jego wyłożeniem kart na stół, polegający na wysłaniu młodej figury czerwonych (kier lub karo), podczas, gdy właśnie to wyjście ostatecznie narazi własnego partnera na plajtę ewentualnego przyszłego impasu na  walory wylicytowanego koloru.

– Z tego co zrozumiałem, zawołałeś mnie z Kapiszonem tu, na to poddasze, abyśmy niechybnie polegli na karcianej rozgrywce pod dachem naszej ukochanej budy. Niedoczekanie twoje! Kornel, gramy normalnie treflem wieloznaczeniowym, wariantem wariata. Wariant wariata trefla wieloznaczeniowego  także był wynalazkiem opracowanym głównie przez Onka, ale już dobrze dotartym na ich dotychczasowych wspólnych brydżykach.

– OK Mapet.

Onufry wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki paczkę herbatników.

– Proszę, to na wzmocnienie przed rozpoczynającym się bojem.

– Ciasteczek ci u nas dostatek. Ale i te przyjmiemy, jako wróżbę naszego zwycięstwa.- Zaśmiał się Kapiszon.

Kornel, zwany Kapiszonem, oprócz tego, że już od jakiegoś czasu bywał brydżowym sparingpartnerem, to tutaj teraz jego rola była znacznie bardziej wielofunkcyjna. Można by rzec, że Onek zapraszając na to podstrysze Kapiszona założył właśnie swoisty impas na grono pedagogiczne. Kapiszon bowiem był synem szkolnej pedagog Seksi. Zwanej tak, wcale nie z tej przyczyny, żeby jakoś tak podkreślać walory jej naturalnej płciowości, chociaż  ta w istocie byłaby jak najbardziej właściwa, przynajmniej, co do jej kierunku. Ale właśnie… tylko co do kierunku. Ksywa „Seksia” odnosiła wprost się do zajęć, jakie przyszło jej przeprowadzać. Zajęć z  „przysposobienia do życia w rodzinie”. Kapiszon, będąc synem Seksi, czyli szkolnej pedagog, czyli członka, pomimo swej płci, Rady Pedagogicznej, będąc równocześnie uczestnikiem tych śródlekcyjnych, co do czasu ich zainicjowania,  zajęć pomimo-lekcyjnych z brydża sportowego, stał się również  dobrowolnym zakładnikiem i w jakimś sensie i polisą ubezpieczeniową dla uczestników tej quasi legalnej sesji brydżowej. Rozgrywka sama w sobie toczyła się już swoją wewnętrzną logiką, narzuconą z góry przez dzikusowe standardy, a jej uczestnicy co rusz zaczęli podkreślać, że jednak nawet i w szkole, nawet i podczas zajęć lekcyjnych, może być całkiem przyjemnie i, co najważniejsze, wielce inspirująco. Teraz czuli to naprawdę i czuli to jak najbardziej bezpośrednio, że wzrastają, wyraźnie wzrastają, wrastają w mądrości. Tak! Placówki szkolne mają jednak jakiś sens. Na tak niewielu zajęciach lekcyjnych praca umysłowa chłopców miałaby szanse na tak spektakularne postępy, jak tutaj, na tym szkolnym podstryszu. Dawno Fazi nie przeżył tak przyjemnych wrażeń podczas lekcji języka niemieckiego. Chociaż jego historia, jako brydżysty, nie zawsze układała się jak na,  purpurą ociekającym, dywanie. Dość powiedzieć, że początki w jego wykonaniu bywały dość topornawe. Dawno temu rodzinne rozgrywki w domu Mapeta, okraszane były dość wymownymi komentarzami jego brata, będącego na swój pech w tym momencie jego partnerem. Charakterystyczne zdanie, które doskonale określa poziom ówczesnych brydżowych umiejętności Faziego brzmiało w ustach doprowadzonego do skraju rozpaczy braciszka mniej więcej w taki oto sposób: „Janusz! Przed każdym wistem ty się bardzo dobrze zastanów, rozważ wszystkie posiadane możliwości.  Wszystkie „za” i wszystkie „przeciw”. Potem przemyśl to jeszcze ponownie. A jak nie będziesz tak do końca przekonany o dokonanym wyborze, ponów swoje prace myślowe. I posłuchaj dobrze mojej porady. Jak już tak do końca będziesz absolutnie przekonany o prawidłowości dokonanego przez siebie samego wyboru, to wyjdź czymś, czymkolwiek,  absolutnie innym. To w ten może sposób otworzy się przed tobą szansa na nie strzelania więcej takich, jak przed chwilą, gaf!”. Ale, co do gaf w Januszowych rodzinnych gierkach w brydża, to z jednej z takich gaf, lub może bardziej, śmiesznostek zasłyną inny Mapecika braciszek. Ten to postanowił przechytrzyć wszystkich, a zwłaszcza ojca i przed rozdaniem kart tak je poukładał w talii, żeby w jego ręce wylądowały wszystkie trzynaście, licząc od dwójki a na asie kończąc, kart zdobionych czarnymi, odwróconymi do góry szpicem, sercami. Jego sprytny zamysł polegał na tym, aby wylicytować i szczęśliwie rozegrać szlema w piki, przy naturalnej kontrze ze strony pary przeciwnej. Licytacja toczyła się w myśl tych założeń i dotarła do tego momentu, w którym brat Mapeta mógł w pełni radości wystrzelić po tatusiowym: „kontra” na wylicytowanym szlemie w piki swoje w pełni radosne i równie w pełni pewne swoich racji „rekontra!”. Po czym z wielkim zdumieniem słuchał ojcowskie kontynuowanie, dopiero, co zdawałoby się zakończonej licytacji: „Siedem bez atu”. No, ale jak! Jak, przecież to miał być koniec. Nic przecież takiego obrotu sprawy nie zapowiadało. Ale jest as, jest król i dama, waleta nie wspominając w ręku zestawu kart posiadanych przez partnera. Jakie szlem?! „Kontra” – wypalił jak z armaty. Na ten wystrzał syna, tatuś ze spokojem odpowiedział rekontrą. Po czym, jeszcze spokojniej zgarnął po kolei wszystkie lewy. Trzynaści! A braciszek z coraz to większą rozpaczą przyglądał się tylko bezwiednie zgarnianym przez ojca kartom. I tylko powtarzał, coraz to ciszej: „Ale jak? Jak to możliwe? Mam przecież asa! Asa pik!”. Ale w tej ukartowanej, nomen-omen, rozgrywce w karty właśnie piki z tali braciszka, począwszy od dwójeczki, grzecznie wędrowały na kupki oznaczające zdobywanie kolejnych  lewy, przez zespół po kierownictwem tatusia. I tak ojciec po raz kolejny udzielił lekcji pokory synom, bezbłędnie rozgrywając tą partię, której zwycięstwo urodziło się w warstwie psychologicznej, już podczas licytacji, gdy dało się czuć niezdrowe podniecenie oszuścika, który tak naprawdę to najbardziej oszukał samego  siebie.

Zapraszamy do wspierania autora:

https://zrzutka.pl/fe23b

Wkrótce

Stałe

Archiwum

Archiwa
Przegląd prywatności

Ta strona korzysta z ciasteczek, aby zapewnić Ci najlepszą możliwą obsługę. Informacje o ciasteczkach są przechowywane w przeglądarce i wykonują funkcje takie jak rozpoznawanie Cię po powrocie na naszą stronę internetową i pomaganie naszemu zespołowi w zrozumieniu, które sekcje witryny są dla Ciebie najbardziej interesujące i przydatne.